sobota, 29 sierpnia 2009

"Maria i Magdalena" - fascynująca lektura

Autorką książki "Maria i Magdalena" (dwie części) jest Magdalena Samozwaniec. Pisarka niezwykle barwnie, dowcipnie z zastosowaniem autoironii i samokrytycyzmu opowiada losy własne i swej siostry Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, wybitnej poetki. Bohaterki powieści pochodzą z artystycznej rodziny Kossaków. Ojcem jest Wojciech Kossak, a dziadkiem Juliusz Kossak, wybitni malarze, którzy "końsko i ułańsko" zapisali się w historii sztuki.
Obie siostry są utalentowane literacko. Jedna realizuje się w twórczości lirycznej, druga epickiej. Obie są autorkami licznych sztuk teatralnych.

Akcja utworu rozgrywa się na przełomie wieku XIX/XX oraz w okresie dwudziestolecia międzywojennego m.in. w Warszawie, Zakopanem, a przede wszystkim w Krakowie, gdzie rodzina Kossaków żyła w swej "Kossakówce" przy placu...Kossaka.
Część akcji ma miejsce poza granicami kraju m.in. w Paryżu, Londynie, a także w Afryce i Azji, gdzie bohaterki często podróżowały.

Autorka satyrycznym piórem opisała swoje dzieciństwo, wejście w dorosłość, małżeństwa swoje i siostry oraz szalone lata aż do końca sierpnia 1939 roku. Co za ujmujące uczucie wiązało tytułowe siostry, w jakim świecie żyły? Z kart książki wyłania się klimat artystycznej bohemy lat międzywojennych, jest Fałat, Styka, Malczewski, Chełmoński, Matejko, Sienkiewicz, Słonimski, Tuwim.
Czytając tę pasjonującą lekturę mamy okazję przenieść się w czasy, kiedy Świat był piękny. Teraz też jest, ale inaczej...


niedziela, 23 sierpnia 2009

Depresja - zmora naszych czasów

Przepis na depresję jest bardzo prosty.
W pracy mnóstwo obowiązków (często w takiej ilości, która w innych warunkach przypadłaby do wykonania dla dwóch osób), wymagania przełożonych coraz bardziej wygórowane, warunki nie pozwalające pracować w skupieniu i spokoju. Ciągły pęd, brak przerw w pracy, nadgodziny bez dodatkowego wynagrodzenia ("charytatywnie") do tego częste pretensje - że jeszcze "to" nie jest zrobione, "żebranie" o jeden lub dwa dni urlopu. Praca w ciągłym "kieracie", gdzie przełożeni zapominają, że przecież jesteśmy "tylko" ludźmi...
Do tego dochodzą problemy prywatne, np. nieporozumienia w rodzinie czy kłopoty finansowe i... dopada nas depresja. Szybciej atakuje osoby wrażliwe, słabsze psychicznie, zamknięte w sobie, ambitne.

Objawy depresji to np. zawroty głowy (człowiek budzi się rano, otwiera oczy a tu cały sufit "wiruje" lub wieczorem leżąc w łóżku ma wrażenie "zapadania się"), nadmierna senność, ciągłe uczucie zmęczenia, wyczerpania, brak chęci do spotkań towarzyskich (unikanie ludzi). Często spotykane jest "zajadanie stresów" - nadmierna ilość jedzenia (często kilkakrotnie przekraczająca potrzebne normy) bardzo dużo słodyczy. Powstaje nadwaga, a często wręcz otyłość, która dodatkowo "dołuje". Osoby z najbliższego otoczenia komentują: "ale przytyłaś/eś", ale nikt nie zastanowi się, co jest przyczyną tego stanu. Obniżone poczucie własnej wartości, smutek, brak perspektyw na przyszłość, życie widziane w czarnych barwach.

Chory szuka pomocy u lekarzy o różnych specjalizacjach np. u okulisty, laryngologa czy neurologa (zawroty głowy). Nie pomyśli, że powinien udać się do psychiatry.
I tutaj bardzo ważna jest rola najbliższej rodziny. Chory nie jest zdolny do obiektywnej oceny swojego stanu zdrowia. A przecież psychiatria zajmuje się nie tylko "odchyłkami od normy"(przepraszam za wyrażenie) ale również leczeniem duszy człowieka, co w naszych czasach jest ogromnym wyzwaniem dla lekarzy psychiatrów.

Czasami do objawów opisanych wcześniej dochodzą jeszcze objawy lękowe. Np. osoba, która od wielu lat jest kierowcą, nagle zaczyna odczuwać lęk przed prowadzeniem samochodu. Wsiada do auta i nie jest w stanie nim odjechać.
Inny przykład zaburzeń depresyjno-lękowych, to lęk przed dużymi sklepami (marketami), czy centrami handlowymi, gdzie jest bardzo dużo ludzi. Osoba dotknięta tą dolegliwością wręcz ucieka w panice z tego miejsca oblana zimnym potem.
Okropieństwem jest też lęk przed wyjściem z domu czy z mieszkania. Po przejściu krótkiego odcinka drogi człowiek ogarnięty paniką wraca do domu. Nie jest w stanie sam nigdzie pójść, tylko w towarzystwie bliskich osób - i to gdzieś niedaleko.
W nocy chory budzi się z kołataniem serca, dusznością i strachem o własne życie.
Doskonale wiem co piszę, bo byłam świadkiem tych przypadków...

Walka z depresją trwa bardzo długo. Normą jest okres minimum roku do dwóch lat. Oprócz leków ważną rolę odgrywa psychoterapia (ale prowadzona przez fachowca przez duże F, o których bardzo trudno).
Koniecznością jest usunięcie czynników, które spowodowały depresję. Często potrzebna jest zmiana pracy.

Całkowity powrót do zdrowia jest możliwy i człowiek znów potrafi cieszyć się życiem wprowadzając jednak wiele zmian do swego życia...

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Kto miał wpływ na moje życie ... (Dziadek)

Dziadek - zawsze mówiłam do Niego: Dziadzia. Ojciec mojej mamy. Człowiek przez bardzo duże C.
Najważniejsze były dla Niego podstawowe ludzkie wartości czyli Rodzina i Praca. Miał cztery córki i trzynaścioro wnucząt. Wszystkich nas jednakowo kochał i sprawiedliwie traktował, nikogo nie wyróżniał. Dzięki Niemu mam silne poczucie własnej wartości. Dawał mi do zrozumienia, że jestem kimś wyjątkowym (choć przecież w rzeczywistości zawsze byłam tylko jedną z wielu). Moje małe sukcesy (np. w szkole) dla Niego były najważniejsze.

Całe życie ciężko pracował, a robił to dla swoich dzieci i wnuków. W minionych czasach wielokrotnie wyróżniany jako wzorowy pracownik, w nagrodę otrzymał wycieczkę do Rosji (wówczas ZSRR) pociągiem "Przyjaźni" (dziwnie to brzmi). Jednak polityka w ogóle Go nie interesowała, nigdy nie należał do żadnej partii. Po prostu robił swoje, a że dali za to nagrodę... Jeden raz w życiu spóźnił się do pracy, tylko dlatego że ... zepsuł mu się łańcuch w rowerze, którym dojeżdżał 4 km do pracy.
Po pracy jadł obiad, przez godzinę odpoczywał na łóżku (widzę to jakby było wczoraj) i ... jechał rowerem do następnej pracy. Wracał bardzo późnym wieczorem.

Chciał nam dać bardzo dużo, niczego nie oczekując w zamian. Najszczęśliwszy był gdy wnuki przyszły z życzeniami świątecznymi lub imieninowymi. I to były wszystkie Jego przyjemności! Aha, jeszcze praca w ogrodzie była przyjemnością. Żadnych urlopów czy wakacji i tak niestety aż do śmierci.
Jestem wdzięczna losowi za TAKIEGO Dziadka. Dziękuję Ci Dziadzia!

sobota, 8 sierpnia 2009

Moje ukochane miejsca

Moja przygoda z Tatrami rozpoczęła się od położonej najbliżej Zakopanego, (gdzie można szybko dotrzeć spacerkiem) - urokliwej doliny Jaworzynki. Będąc po raz pierwszy w tym mieście, zupełnie nie znając okolicy, jakiś instynkt zaprowadził mnie w to miejsce. A jest to miejsce idealne dla początkującego "poznawacza" Tatr. Wówczas poczułam to specyficzne uczucie, gdy w człowieku budzi się coś pięknego, nieznanego dotąd... (mam na myśli miłość do gór). Spotkałam też tutaj wiewiórkę, która zachowywała się dość dziwnie - próbowała czegoś w rodzaju "ataku" na nas, nie chciała dobrowolnie oddalić się...

Gdzie kończy się Jaworzynka tam zaczynają się "schody", czyli po pokonaniu dość stromego i męczącego odcinka można dotrzeć do "perły" Tatr Zachodnich - doliny Gąsienicowej, z przepięknym schroniskiem na Hali Gąsienicowej. Gdy szłam w jej kierunku po raz pierwszy, było to w maju, szczyty gór były ośnieżone (co dodawało im ogromnego uroku i czaru) - w mojej głowie zaświtała jedna myśl: tak musi wyglądać wejście do raju...

Kolejna z pięknych dolin to dolina Chochołowska z zachowanymi w dobrym stanie szałasami, z równie pięknym schroniskiem, jednak uwaga na żmije (mają tutaj wiele gniazd) - jedną spotkałam. A muszę przyznać się, że dla mnie spotkanie z jakimkolwiek stworzeniem pełzającym jest zawsze traumatycznym przeżyciem. Jestem niestety encyklopedycznym przykładem człowieka ogarniętego lękiem (fobią) przed wężami. Nie jestem w stanie tego pokonać...
Niemniej jednak marzę o tym, aby odwiedzić Chochołowską na przełomie marca/kwietnia, kiedy cała polana tonie w szafirowym dywanie krokusów... (węże wtedy śpią cha, cha, cha).

Nazywana najpiękniejszą - dolina Kościeliska z ładnym schroniskiem na polanie Ornak, z potokiem Kościeliskim, jaskiniami, wąwozem Kraków i licznymi szlakami pobocznymi np. doliną Miętusią czy Lejową. Kolejne dolinki w pobliżu to dolina Małej Łąki z Małołąckim potokiem, dolinka Ku Dziurze oraz niezwykle urokliwa, mała dolinka Za Bramką - wspaniałe miejsce do medytacji w samotności...

Dolina Strążyska z uroczą polaną i Siklawicą oraz dolina Białego ze wspaniałymi formami skalnymi to kolejne ukochane miejsca do których może dotrzeć każdy turysta bez względu na wiek czy kondycję, a dostarczające wielu przyjemnych wrażeń płynących z faktu obcowania z piękną przyrodą. Byłam świadkiem, gdy do Strążyskiej zawitała niedźwiedzica z małym i strażnicy zamknęli szlak dla turystów do czasu gdy "mama z dzieciątkiem" zdecydowała się na odwrót...

Dolina Kondracka z Samotnią Brata Alberta (tak na marginesie, to Święty wiedział jakie miejsce wybrać sobie na pustelnię), halą Kondracką i wywierzyskiem kondrackim (woda wypływająca wprost spod ziemi jest dla mnie najlepszym napojem na świecie (choć czasami pita np. z paczki po chipsach syna z braku innego kubka, zmienia trochę smak... hi,hi).
Dalej już tylko "krok" do hali Kondratowej, z której prosto na Giewont...

Zupełnie inna historia to Rusinowa Polana z szałasem, w którym są najpyszniejsze oscypki na Podhalu, z pasącymi się owieczkami i widokami na Tatry Wysokie zapierającymi dech w piersiach oraz pobliskim sanktuarium Matki Boskiej Jaworzyńskiej z symbolicznym cmentarzem ofiar gór. Marzę o tym, aby wziąć udział w pasterce Bożonarodzeniowej odbywającej się corocznie w tym miejscu, rzekomo atmosfera nieziemska...

To zaledwie kilka spośród moich magicznych miejsc do których wracam myślami zawsze gdy mi źle. Zamykam wtedy oczy i wyobrażam sobie, że spaceruję którąś z tych uroczych dolinek.
Po "powrocie" z takiego spaceru codzienne troski i kłopoty przybierają zupełnie inny, mniejszy wymiar...

środa, 5 sierpnia 2009

Polecam ciekawą lekturę - "W naszym górskim domu" autor: Maria Kasprowiczowa

Wracam do mojego ulubionego tematu "tatrzańsko-zakopiańsko-kasprowiczowskiego". Wszystkim miłośnikom góralszczyzny (i nie tylko) polecam ciekawą pozycję o tytule jak powyżej, obecnie do zdobycia jedynie w antykwariatach (np. internetowych, gdzie kupuję wiele ciekawych książek) lub w bibliotekach publicznych np. Biblioteka Raczyńskich w Poznaniu.
"W naszym górskim domu" to dalszy ciąg wspomnień Marii Kasprowiczowej obejmujący lata po śmierci poety. Jest to zbiór opowiadań dotyczący ludzi, którzy na dłużej lub krócej związali się z Harendą. Są to przyjaciele górale i przedstawiciele życia kulturalnego pod koniec dwudziestolecia międzywojennego. (Wcześniej na ten temat pisałam dnia 24 lipca 2009 r., post pt. "Zakopane-moja miłość"
Jeden z przyjaciół p.p. Kasprowiczów powiedział (cytat z niniejszej książki): " ... jeżeli kto zwątpił w sens życia z jakichkolwiek powodów, powinien postarać się spędzić parę dni na Harendzie, a ozdrowieje. Jest w tym domu zaklęty silny duch, który tworzy tam atmosferę, powietrze"...

Mnie dane było spędzić na Harendzie niestety zaledwie ok. dwóch godzin, ale proszę mi wierzyć poczułam obecność tego "zaklętego, silnego ducha" w domu, gdzie na werandzie
"Kwiaty nasturcji, gęste,
Nieugaszone rany,
Krwawym wieńcem opasują
Nasz domek drewniany".

A poza tym: " Nie ma tu nic szczególnego
Żadnych tu dziwów świata:
Fundament z skalnych odłamów,
Z płazów świerkowych chata."

Szczególnie zafascynowało mnie w "Naszym górskim domu" opowiadanie pt. "Bal dziecinny", oto fragmenty: ...
"W dniu zabawy, z rana, mówiłam do mojej chrześniaczki, Helci:
- Powiedz dzieciom, że dzisiaj na Harendzie będzie bal. Niech przyjdą o czwartej po południu.
- I niech każde przyniesie z sobą garnuszek...
Dzieci zaczęły się schodzić już o trzeciej. Nie miały cierpliwości czekać dłużej. Toczyły się małe dziewczynki w barwnych spódniczkach, chustkach na głowach, doskonale naśladujące w ruchach swoje własne matki. Za nimi podskakiwała gromadka rozdających sobie po cichu szturchańce chłopców w białych haftowanych spodniach góralskich, jakie noszą od wieków ich ojcowie. Dziewczynki prowadziły jeszcze mniejsze dzieci, które też przyszły popatrzeć na bal...
Gości było coraz więcej. Ciągnęły do nas dzieci nie tylko z naszej wsi, lecz i z sąsiednich osad. Wieść o balu rozniosła się lotem ptaka po całej okolicy...
Poważne i przejęte, zajmowały miejsca przy stołach. Siedziały grzecznie, cicho, w oczekiwaniu zabawy... Ludwinka już niosła z kuchni wielkie tace z garnuszkami dymiącej herbaty i ustawiała je przed malcami. - Jedzcie, jedzcie, dzieci!... Już zajadały wesoło, aż skrzyły im się oczy....
-Dzieci, kiedy skończycie jeść, zaśpiewajcie jakąś piękna kolędę...
Za chwilę chór dziecięcych głosów wypełnił całe mieszkanie: "Jezus malusieńki"...
Słychać męskie kroki w korytarzu: idą muzykanci. Bo przecież nie ma balu bez muzyki. Wchodzą do pokoju po kolei ze skrzypkami i basami młodzi chłopcy - nasi sąsiedzi. Wśród dzieci podnosi się wrzawa... Rozpoczyna się bal...
Te tańce dziecinne były jedną z najzabawniejszych rzeczy, jakie widziałam w życiu. Na Podhalu uczą się tańczyć od maleńkości, małpując rodziców, uczą się przede wszystkim góralskiego, który lud tutejszy, tańczy od wieków, od dziada pradziada.
Dzieci, każde po swojemu, robiły, co mogły. Tańczyły parami. Ponosił ich temperament: oto wykatulił się na sam środek pokoju pięcioletni chłopiec, nie mający już cierpliwości czekać na swoją kolej. Nie szukał partnerki, był samowystarczalny: tupiąc zawzięcie nóżkami, z rękami zaciśniętymi kurczowo w piąstki, z twarzą czerwoną od przejęcia, kręcił się w jednym miejscu, oddając się zapamiętale tańcowi, niebaczny na muzykę ani na klaszczących, szalejących na jego widok widzów...
- Polkę! Polkę! wołałam do orkiestry"...

Myślę, że tyle wystarczy, aby zachęcić do przeczytania tej interesującej pozycji.
Jeszcze jedno, długo zastanawiałam się co tak bardzo fascynuje mnie w książkach Marii Kasprowiczowej. Już wiem - odnajduję tam siebie...

sobota, 1 sierpnia 2009

Okrutna choroba - stwardnienie rozsiane

Mój Tata będąc w wieku ok. 30 lat zachorował na stwardnienie rozsiane SM (sclerosis multiplex). Choroba ta zwykle rozpoczyna się od zaburzeń widzenia (wzroku) oraz zachwiania równowagi.
Tak też było w przypadku Taty. Jednak w latach siedemdziesiątych XX wieku medycyna w Polsce nie potrafiła zdiagnozować i odpowiednio leczyć takiej choroby. Leczono Tatę na "korzonki"...
W zasadzie trudno w przypadku tej choroby mówić o leczeniu, gdyż jest to choroba nieuleczalna (do dziś nie wynaleziono skutecznego leku), ale można zapobiegać kolejnym rzutom choroby i nie dopuszczać do pogorszenia stanu chorego.
Choroba stopniowo czyni spustoszenie całego organizmu. U chorego występują takie objawy jak częściowy bezwład kończyn dolnych, a potem i górnych (chory nie jest w stanie sam najeść się).
W przypadku Taty choroba przez wiele lat trwała na etapie takim, że mógł w miarę samodzielnie poruszać się o kulach. Był w stanie nawet pójść sam do lekarza. Następnie mógł chodzić już tylko w domu i w ogrodzie. Pokonanie schodów było nie lada wyczynem.
Nagłe pogorszenie nastąpiło pewnej wiosny po kilkunastu latach zmagania się z chorobą.
Wówczas wyjechałam z domu na kilka dni, ale podświadomie w mojej głowie ciągle powracały myśli o tym co się dzieje w domu - jakieś przeczucie czy telepatia...
Po powrocie do domu okazało się, że Tata już nie może w ogóle chodzić i musi korzystać z wózka inwalidzkiego. Dla mnie ujrzenie Taty na tym wózku było koszmarem. Jednak moja przezorna i świadoma skutków choroby Mama już od pewnego czasu przechowywała wózek w piwnicy "w razie czego". Od tego momentu zaczęła się wieloletnia "gehenna" moich Rodziców.
Oprócz zmagań z fizycznym niedowładem Taty doszły jeszcze problemy natury psychicznej.
Jest to normalna sytuacja w przypadku przewlekłych, nieuleczalnych chorób, że psychika człowieka nie wytrzymuje tego stanu. Któż z nas wytrzymałby to?
Mama jednak ciągle szukała pomocy dla Taty. Załatwiała różne rehabilitacje czy sanatoria.
Rehabilitanci mówili jednak, że oni już nic tutaj nie wskórają i nie ma po co przywozić chorego.
Tata zawieziony przez Mamę do jednego sanatorium (ok. 400 km od miejsca zamieszkania) po kilku dniach wrócił do domu taksówką, gdyż był tam zbyt przedmiotowo traktowany. Na taksówkę wydał prawie całą swoją miesięczną rentę.
Nie chcę tutaj opisywać wielu innych przykrych, dla zdrowych ludzi niewyobrażalnych fizycznych objawów choroby. Jednak do dziś prześladują mnie słowa: pieluchomajtki, cewnik, morfina, zanik mięśni...
Gdy było już bardzo źle, Tata mówił: "niech TO już się skończy" (TO czyli życie)...
A teraz napiszę rzecz najokrutniejszą jaką można było usłyszeć od... lekarza czyli człowieka powołanego do ratowania zdrowia i życia ludzkiego. Lekarz z małomiasteczkowego ośrodka zdrowia powiedział do Mamy cytuję: "jak nie wiesz co zrobić to daj mu do jedzenia suchego chleba" - w domyśle, suchym chlebem można się zadławić!!!

Nigdy nie zapomnę tego jaki Tata był szczęśliwy, gdy mógł przyjechać (będąc już na wózku) do swojego pierwszego i jedynego wnuka - mojego syna. A na moim ślubie w kościele (też na wózku) widziałam po raz pierwszy w oczach Taty łzy - zawsze był człowiekiem raczej skrytym i nie okazującym uczuć.
W najgorszym okresie choroby Taty nie mieszkałam już w domu Rodziców więc o wielu sytuacjach które miały tam miejsce nie wiedziałam, bo Mama nie chciała mnie martwić. Jednak myślami często byłam w domu i nie było dnia żebym nie myślała o Tacie. Do dziś mam wyrzuty sumienia, że może jednak za mało zrobiłam, żeby Mu pomóc, że może powinnam inaczej postępować, może był jakiś sposób żeby ... może....może...może...
Przez tę okrutną chorobę cierpiała cała nasza rodzina: Tata, Mama, brat i ja. Tata zmarł prawie 8 lat temu, ale Jego cierpienie będzie ze mną już zawsze i to okropne poczucie bezsilności, niemocy, braku możliwości pomocy.
Moja Mama jest wspaniałą kobietą, nigdy nie dawała po sobie poznać, że jest jej ciężko, że cierpi, że nie ma już siły. Godnie znosiła swój ciężki los i starała się, żeby żyć w miarę normalnie pomimo przeciwności losu. Do końca trwała przy swoim mężu, bo tak przecież powinno być...